Alkoholizm - leczenie i skutki uzależnienia. Alkoholizm powoduje problemy rodzinne oraz trudności w środowisku zawodowym. Jest zjawiskiem o wieloczynnikowych uwarunkowaniach, co sprawia, że zarówno profilaktyka, jak i leczenie alkoholizmu stanowią prawdziwe wyzwanie dla cywilizacji, a sam alkohol jest najbardziej rozpowszechnioną Endling: Extinction is Forever to doskonały przykład, że gra może być też narzędziem. Recenzowana produkcja służy rozrywce, ale równocześnie zawarto w niej historię, która próbuje przekazać nam, graczom, pewne wartości. Pytanie tylko do kogo trafi ten proekologiczny przekaz. 3,4/5Endling: Extinction is Forever – wyginięcie z lisiej perspektywyOstatnio gry coraz częściej przekazują nam nieoczywistą perspektywę dla opowiadanych historii, rezygnując z ludzkich głównych bohaterów. Mieliśmy przecież prześmiewczy i kultowy już Goat Simulator, a niedawno premierę miało głośne Stray opowiadające o zbłąkanym kocie. Zabieg taki może służyć wyłącznie zmaksymalizowaniu rozrywki, jak w opowieści o szalonych Kórlikach z Rabbids: Party of Legends, ale czasami inne podejście pomaga też w opowiedzeniu ważnej właśnie jest w przypadku Endling: Extinction is Forever. Już sam tytuł w luźnym przekładzie brzmiałby: Ostatni z gatunku: wymieranie jest wieczne. Brzmi dość ponuro, prawda? Bo taka właśnie jest ta gra. Nie jest typową rozrywką dla każdego, ale prostą i stosunkowo krótką propozycją z przesłaniem dla tych, którzy nie są obojętni na dziejącą się wokół nas w ciągłej ucieczceKontrolę nad lisią bohaterką przejmujemy w momencie, w którym musi ona uciekać z płonącego lasu. Kierując nią już od pierwszych minut widzimy dookoła wielką katastrofę. Dotychczasowy dom stanął w ogniu i trzeba szukać nowego schronienia. Dzieje się to w możliwie prostej mechanicznie formie, znanej z gier platformowych, dzięki czemu względnie szybko udaje się dotrzeć do pierwszej z jaskiń, w której można odpocząć. Ostrzegam, jeśli nie jesteście w stanie patrzeć na cierpienie zwierząt (choć ukazane możliwie niedrastycznie), to od Endling odbijecie się już w pierwszej scenie. Chwilę po dojściu do nory jesteśmy świadkami narodzin czterech potomków, z których jeden zostaje… uprowadzony. To nie koniec rozgrywających się dramatów. Każdej nocy trzeba będzie wychodzić na łowy, by zapewnić liskom pożywienie. Równocześnie w tle będziemy obserwowali pracę fabryk, wyniszczającą ludzką aktywność i rozmaite przeszkody, które pokazują dobitnie, że świat człowieka nie jest przyjazny dla zwierząt szukających jak wcześniej wspomniałem, żeby swobodnie grać w Endling: Extinction is Forever, trzeba mieć pewną odporność na smutek wylewający się z ekranu. Co prawda wyjątkowo ciężko jest tu przegrać i choć w teorii młode lisy mogą umrzeć z głodu, to w praktyce gra prowadzi nas za rękę pozwalając na duży margines błędu. Początkujący gracze będą więc mieli ułatwione zadanie, ale pozostali mogą się tu nieco opowieść bardzo szybko robi się monotematyczna, a twórcom zabrakło pomysłów na urozmaicenia i dodatkowe wątki. Właściwie każde wyjście z jaskini oznacza szukanie pożywienia, a co kilka takich wypadów otrzymamy nowe wskazówki na temat zaginionego liska, które pchają do przodu główną fabułę. Prawda jest jednak taka, że całe Endling, trwające niespełna cztery godziny, dałoby się zamknąć w mniej niż połowę tego czasu. Bo tyle mniej więcej jest tu faktycznej historii i przekazu. Reszta to zapychacz będący uproszczoną wersją gry lekko i nie do końca przyjemnieMam wrażenie, że twórcy postawili sobie za cel edukowanie na temat szkodliwej działalności człowieka. No i rzeczywiście, ludzie ubrani w kombinezony i maski, brodzący w brudnych rzekach to dość dosadny obraz tego, co robimy z naszym środowiskiem. Wciąż jednak uważam, że w tle mogłoby się dziać znacznie więcej i jeśli już stawiamy na dramat, to można go było w większym stopniu wypełnić przekaz płynący z Endling może trafić do większej grupy graczy przez to, że produkt ten jest prosty, krótki i z łatwą w odbiorze oprawą audiowizualną. Na wyróżnienie zasługują animacje lisków, które naprawdę mogą się spodobać. Mnie osobiście urzekło przepychanie młodego pyskiem przez wąską szczelinę, gdy już jeden z potomków na skutek zaplanowanych przez twórców wydarzeń zyska taką umiejętność. Szkoda tylko, że całkiem niezła oprawa dźwiękowa ginie gdzieś w tle i nie podbudowuje napięcia w niektórych mocniejszych to ja jestem ten maruda jeśli chodzi o gry. Ot, pisaniem o nowych (i starych) tytułach zajmuje się już od ponad 20 lat, co nieco więc widziałem i przeżyłem. A jednak w przypadku Endling: Extinction is Forever wychodzi na to, że nie jestem wcale tak wielkim malkontentem. Jasne, tytuł ten ma swoje wady, z których najpoważniejszą jest chyba szybko wkradająca się powtarzalność. Mimo wszystko jednak ta krótka opowieść mnie oczarowała. Czym zapytacie? A choćby owym komiksowym stylem graficznym, świetnymi animacjami i naprawdę niezłym klimatem. Tło w postaci niszczonej na naszych oczach planety jest niezwykle wymowne, a przesłanie samej gry całkiem mocne. I dobrze się stało, że Endling: Extinction is Forever trafił w ręce graczy właśnie teraz – w szczycie sezonu ogórkowego, bo gdyby ta gra ukazała się w innym czasie pewnie zniknęłaby w tłumie. Naprawdę szkoda by było. Moja ocena: 4/5Endling: Extinction is Forever – czy warto kupić?Ta gra to połączenie nieskomplikowanego symulatora przetrwania z grą platformową. Twórcom udało się stworzyć produkt możliwie uproszczony – dzięki temu przekaz proekologiczny może trafić do większej ilości odbiorców, ale jest niewielka szansa, że wciągnie ich na wszystko, jeżeli sama oprawa i tematyka, przedstawiona chociażby na zwiastunie, do Was trafiają, to warto dać Endling szansę. To krótka historia, która może poruszyć niejednego gracza. Bo przecież gry jako medium to nie tylko pusta rozrywka, ale też okazja do refleksji, prawda? Jeśli macie więc akurat nastrój na grę w takim klimacie, warto choć na chwilę zainteresować się historią o lisiej rodzinie. Żałować nie powinniście, a może coś z tej opowieści w Was jeszcze o Endling: Extinction is Forever [Playstation 4]stonowana i przyjemna oprawa audiowizualna,bohaterowie, których można zaprojektowana mapa z przejściami pomiędzy ścieżkami,czytelny w odbiorze przekaz i morał,niski próg wejścia dla początkujących graczy,jak na grę w przetrwanie, nieco zbyt prosta,szybko staje się powtarzalnaGrafika: / Zadowalający plusDźwięk: / Zadowalający plusGrywalność: / ZadowalającyGrę Endling: Extinction is Forever na potrzeby niniejszej recenzji otrzymaliśmy od jej polskiego dystrybutora - firmy Koch Media Poland Znalazł bezpieczny punkt oparcia i zapuścił korzenie w nowe głębie.”. - rozdział „Jest sposób”, str. 14: „My, Anonimowi Alkoholicy, znamy tysiące mężczyzn i kobiet, którzy byli w stanie równie beznadziejnym jak Bill i Bob. Wielu z nich powróciło do zdrowia, dzięki temu, że rozwiązali problem alkoholizmu. Trwa ładowanie... Psychologia Problemy psychologiczne Uzależnienia Uzależnienie od alkoholu Alkoholizm 1 z 3Alkoholizm - spożycie alkoholu na świecie Emilfaro, public domain Wykres przedstawiający spożycie alkoholu na świecie. Polecane dla Ciebie Komentarze Alkoholizm i reszta swiata. 3,705 likes · 6 talking about this. Dzielimy się informacjami narosłymi wokół programu 12 Kroków, by wymieniać je miedzy sobą i b Alkoholizm i reszta swiata Dodano: 11/07/2020 - Numer 7-8 (171)/2020 Utarło się, że jak Sarmaci, to tylko wódka. Że skoro Polacy wymyślili wódkę, to picie jest polskim przeznaczeniem, ba, misją. Napoleon miał wprowadzić do języka francuskiego powiedzenie: „ivre comme un Polonais” – „pijany jak Polak”, co wbrew pozorom nie oznaczało dezaprobaty, lecz podziw i uznanie, że nasi przodkowie nawet po spożyciu dużej ilości alkoholu zachowywali sprawność fizyczną i, paradoksalnie, trzeźwy (!) umysł. Ta maksyma Napoleona powtarzana przez przeszło dwa wieki na całym Bożym świecie utrwaliła naszą wyjątkową reputację. Jednak czy aby na pewno to my, Polacy, mamy taki monopol na ochlaj? Wielki brytyjski pisarz, katolik skądinąd, jak zresztą wielu najwybitniejszych mistrzów pióra – synów Albionu – Gilbert Keith Chesterton napisał: „Żadne zwierzę nie wymyśliło czegoś tak szkaradnego jak pijaństwo ani czegoś tak dobrego jak alkohol”. Jego rodacy praktykują ową maksymę współcześnie – angielscy turyści w Polsce szczególnie tę pierwszą część... Cóż mówić o Polakach, skoro w krajach anglosaskich jest stereotyp pijaka-Irlandczyka. Nie ma co się dziwić, gdyż już irlandzki pisarz Seán O’Faoláin stwierdził wprost, że: „Irlandzki dziwak to człowiek, który woli kobietę od alkoholu”. To nie Zbyszek Cybulski, tylko Humphrey Bogart powiedział: „Nie nadużywam alkoholu. To tylko cały świat jest trzy kieliszki do tyłu”. To nie profesor Zbigniew Religa, lecz szkocki bakteriolog, laureat Nagrody Nobla Aleksander Fleming mawiał: „Łyk alkoholu do poduszki – nie 38% pozostało do przeczytania: 62% Artykuł dostępny tylko dla subskrybentów SUBSKRYBUJ aby mieć dostęp do wszystkich tekstów Nowe Państwo 90 dni 19,00 zł 90 dni Miesięczny dostęp do wszystkich treści serwisu Nowe Państwo - na 1 rok 49,00 zł rocznie Dostęp przez rok do wszystkich treści serwisu Możliwość odsłuchiwania artykułów gdziekolwiek jesteś [NOWOŚĆ] Dostęp do wszystkich treści bieżących wydań "Nowego Państwa" Dostęp do archiwum "Nowego Państwa" Dostęp do felietonów on-line W tym numerze Nowe oblicze sekularyzacji? Pojęcie transgresji, oznaczające przejście, postawę prowadzącą do podejmowania wyzwań, pokonywania barier, samo w sobie jest wartością pozytywną. Dzisiaj jednak poszerzyło się o kategorię stawania... Paradoksy sowieckiej władzy Wszystkie wydarzenia i procesy, jakie w okresie międzywojennym zachodziły za naszą wschodnią granicą, napawały coraz większym niepokojem i uświadamiały Polakom, jak niebezpieczne skutki może... Inny Berlin Trasa biegnie od bazyliki św. Jana na Südstern po dziedzińce kompleksu Hackescher Höfe. Po drodze miniemy monumentalny posąg Chrystusa autorstwa Juliusa Mosera, nagrobek w kształcie astronauty (autor... Polska powstrzymała chińską ekspansję W Polsce udało się powstrzymać próbę przejęcia pełnej kontroli nad portem w Gdyni przez Pekin. Rząd PiS zatrzymał proces ekspansji Chińczyków rozpoczęty jeszcze za czasów SLD. Wszystko to odbywa się... Zamknąć temat historii i skupić się na przyszłości Zapewniam, że po stronie ukraińskiej temat współpracy z Polską jest niezwykle popularny. Na tamtejszych portalach nie brakuje komentarzy, że po wojnie świat nie będzie taki sam i – czemu nie – można... Alkoholizm jest świadectwem klęski, której doznało w człowieku jego poczucie rzeczywistości, klęski poniesionej wobec marzenia. Mamy tutaj przykład alienacji człowieka rzeczywistego przez człowieka-marę, człowieka-upiora. Alkoholizm jest efektem tego, że człowiek zupełnie nie rozumie świata ani samego siebie. Kup teraz To książka o rozpaczy pogrążonych w nałogu i nadziei tych, którzy zdecydowali się na terapię. Wstrząsający opis ich przeżyć, doświadczeń, obaw i wiary - pomimo wszystko. Ukazuje problem alkoholizmu z kilku perspektyw: terapeuty uzależnień, pacjentów, a przede wszystkim ich matek, małżonków i dzieci. Jest to książka o NICH i dla NICH. Także dla tych, którzy chcą im pomóc. "Przydzielono mi kuratora. Nic sobie z tego nie robiłem, miałem kilkudniowe przerwy w piciu, ale potem czułem się tak silny, że byłem przekonany, iż problem alkoholowy nie dotyczy mojej osoby. Sądziłem, że są gorsi ode mnie. Mogłem sobie spokojnie wypić piwko. Sądziłem, że nic się nie stanie. A jednak stało się". "Mam prośbę: zamknij oczy i wyobraź sobie, że stoję przed Tobą, a Ty walisz mnie pięścią w twarz tak mocno, że wpadam tyłem do wanny, odkręcasz zimną wodę i lejesz mnie z prysznica - długo, bo przecież nie umiem się wydostać. Ja płaczę, a Ty lejesz. Potrafisz to zobaczyć "na trzeźwo"?" "Zakład Karny. Świat w świecie. Głód alkoholowy i narkotyczny, omamy i szaleństwo kaca. Trafiłem na grupę AA. Nie podobało mi się, ale czymś musiałem wypełnić nudę. Aż pewnego wieczoru moje życie zmieniła wypowiedź jednego 50-letniego mężczyzny. Powiedział, że umarł jego syn, a on był wtedy pijany. Całe życie był pijany. I nigdy mu nie powiedział, że go kocha. I mówi mu to teraz, ale on go już nie słyszy. Ale usłyszałem go ja". List do alkoholu Dawno nie kontaktowałem się z Tobą, ale musisz wie­dzieć, że przez pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu na odwyku bardzo za tobą tęskniłem. Mam jednak wielki żal. Byłem Ci wierny przez wiele lat. Prawie zawsze stawiałem Cię na pierwszym miejscu, wszystko inne miało drugo­rzędne znaczenie. Adorowałem Cię od samego rana. By­łeś mi towarzyszem przez całe dnie. Pamiętasz, jak nieraz bawiliśmy się przez całą noc? Nie odstępowałem Cię na krok. Byliśmy nierozłączni jak bliźnięta syjamskie. Kocha­łem Cię za Twoje wnętrze. Czasami płakałem za Tobą, a czasami przez Ciebie. Byłeś dla mnie wszystkim. A Ty? Za to wszystko, co dla Ciebie robiłem, pozbawiłeś mnie osobowości. Zniewoliłeś w swoich kajdanach. Zatrułeś mój umysł. Zabrałeś mi mą młodość i zdrowie. Sprawiłeś, że miłość stała się dla mnie nudna i szara. Owszem, dawałeś mi ukojenie, dobry nastrój, towarzystwo kolegów, ale to było dawno temu, na początku naszej znajomości. Poza problemami nie dałeś mi nic więcej. Czy to niezbyt wysoka cena, jaką przyszło mi płacić? Nie pozwolę, byś zabrał mi to, czego jeszcze nie zdążyłeś wziąć. Jest to kobieta, którą kocham. I praca. Dopiero teraz, kiedy jestem tutaj, uświa­domiłem sobie pewien fajny cytat: „Jedyną gorszą rzeczą od bycia nieszczęśliwym jest być szczęśliwym i o tym nie wiedzieć". Wiem, że jeszcze nie raz staniesz na mojej życiowej drodze. Wiem, że będzie mi ciężko, ale zrobię dużo, aby stawić ci czoło. Na tym kończę. Okaleczeni bólem Agresja jest w każdym z nas. To wielka siła i jak każda siła, może być wykorzystana w dobrym celu, ale może też stać się czymś unicestwiającym. I bardzo często tak właśnie się dzieje. To właśnie ona - pozostawiona gdzieś na granicy naszych niewypowiedzianych myśli i słów - staje się żywiołem gor­szym niż inne. Bo niszczy nie tylko to, co napotyka na swo­jej drodze, ale przede wszystkim TEGO, który jest pod jej władaniem. Jest jak rak, który rozkłada duszę, umysł, a na­wet ciało. Kto z Was nie widział ludzi o twarzach dosłownie powy­krzywianych nienawiścią, zawziętych i groźnych? Kto nie spotkał się z takimi osobami, dla których krzywdzenie innych jest powodem do dumy, a nawet sprawia przyjemność? Ile przykładów można przytoczyć? I powiemy - jakich zwyczajnych: obozy zagłady, wojny, o których słuchamy jak o propozycjach nowych artykułów w hipermarkecie. Dziś zabito tylu i tylu. Anonimowe ciała. Zbiorowiska. To prawie jak nie-ludzie. Liczby. Zamachy terrorystyczne - to już nas nudzi, te pseudoideologie podszyte grozą. Bójki na stadio­nach. Codzienna przemoc w rodzinie. Czym ona się staje na tym tle? O czym tu mówić, po co robić z tego takie wielkie halo? Dość ma społeczeństwo pożywki w wiadomościach 1 na ulicach. Po co wyciągać rodzinne brudy i przemocą nazywać zwyczajne rzeczy? Kto się nie kłóci? Kto ma się wtrącać w czyjeś domowe przepychanki? Że dzieci widziały? Niejedno widziały już w szkole. Dzieci też przecież po­trafią być okrutne i znęcać się nad słabszymi kolegami. Nie chcę Wam przytaczać definicji tego, co przed chwi­lą wymieniłam. Sami wiecie, o czym mowa. Komu zależy na typowych informacjach - znajdzie wszędzie, czym jest PRZEMOC. Jak się ją dzieli, rozgranicza, rozpoznaje, czym ona się cechuje, jakie niesie skutki, nawet skąd się bierze i co za nią grozi. Czytanie i słuchanie o niej wzbudza złość. Człowiek za­czyna się bronić. Ale dlaczego, skoro nas przecież to nie dotyczy. Może łatwej będzie zrozumieć ją w inny sposób. Taki, który dotyka bezpośrednio każdego z nas. Bez wątpienia jest nim CIERPIENIE. Tak się go boimy. Unikamy go, wiele byśmy dali, aby nas ominęło. I wielkie polemiki nad zagad­nieniem, czy cierpienie fizyczne jest gorsze od psychiczne­go, stają się bez znaczenia. CIERPIENIE to CIERPIENIE. Ogarnia całego człowieka. Przecież jesteśmy jak naczynia, które napełniają się tym, co zawierają. Jedna sfera dopełnia drugą. Sprawia, że jesteśmy całością. Jak cierpi psychicznie człowiek skopany boleśnie na uli­cy? Poniżony, zmieszany z błotem czyichś butów. Jak ktoś, komu odebrano możliwość wyboru, spętano wolę, odebrano prawo decydowania o sobie, zniszczono jego ludzką wol­ność, pokazano, że jest NICZYM. Albo dziecko żyjące w ciągłym lęku przed rodzicami. Bez poczucia bezpieczeństwa, oparcia, zależne od doro­słych, przerażone kłótniami i samotnością. Czy jego ciało tego nie odbiera? Czy nie choruje częściej niż inne dzieci, nie jest nerwowe, nie ma problemów z rozwojem fizycz­nym, nie boli je częściej żołądek i głowa? Cierpienie zadane drugiemu człowiekowi. Jakiekolwiek by było. Krzywdzące tego człowieka i odbierające mu godność. Cierpienie zadane sobie samemu. Odbierające godność samemu sobie. Cierpienie otrzymywane od innych - ale nawet na to mo­żesz mieć wpływ, gdy sam zrezygnujesz z bólu zadawanego innym i sobie. Będą się mniej Ciebie bać. Będą mniej nienawidzić. Bę­dą lepsi... *** Mam napisać o Twoim piciu... Teraz, kiedy w domu jest spokój, kiedy od miesiąca już nie staję w nocy przy oknie (bo przecież i tak nie zasnę, zanim nie wrócisz), wy­patrując, kiedy będziesz wracał z baru, kiedy podjedzie sa­mochód lub taksówka, kiedy nie czekam na Twój telefon (bo mojego oczywiście nie odbierasz) z żądaniem natych­miastowego odebrania Cię z bliżej nieokreślonego miejsca razem z Twoim samochodem, Twoimi kompanami i samo­chodami, to paradoksalnie trudniej jest mi o tym pisać niż w dniach, kiedy wszystko, co wiązało się z Twoim piciem, było świeże i odczuwane przez nas bardzo emocjonalnie. Nie potrafię wychwycić momentu, kiedy Twoje picie za­częło mnie niepokoić, kiedy zaczęło być problemem dla mnie i dzieci, bo na początku Twoje picie nie odbiegało od „normy". Zdarzało się okazjonalnie, Twoje zachowa­nie wobec nas się nie zmieniło, picie nie dezorganizowało naszego życia. Jakieś sygnały pojawiły się już na samym początku naszej znajomości (pierwszy wspólny wyjazd na Mazury, kiedy wpadłam do lodowatej wody na śluzie, bo wszyscy na łódce byli pijani, a ja sama przecież nie mogłam sobie z nią poradzić). Ale wtedy pobraliśmy się, uro­dzili się chłopcy, kiedy jeszcze pracowałeś w G., też nic niepokojącego się nie działo. Chyba Twoje picie zaczęło mi doskwierać dopiero, kiedy zacząłeś pracować w obec­nej firmie. Zacząłeś wtedy lepiej zarabiać i zacząłeś pro­wadzić bujne życie towarzyskie, sprowadzać kolegów na imprezy do domu. Ja nie pracowałam i zaczęło się moje czekanie na Twoje powroty. Wtedy też zaczęły się Twoje wielogodzinne wizyty w barze, do dzisiaj pamiętam pełen politowania uśmieszek barmanki - jak ona miała na imię? - kiedy tam po Ciebie szłam. Do dzisiaj mam awersję do takich miejsc. Ale mam wrażenie, że jeszcze wtedy nie by­łeś uzależniony, po prostu lubiłeś taki styl życia, dobrze się czułeś, spędzając czas w towarzystwie i przy alkoholu. Wtedy też przestałeś się zajmować dziećmi, nie intereso­wało Cię, co ja robię, co jest potrzebne w domu, czy mam za co kupić dzieciom ubranie czy zabawki. Ważne, że sam się dobrze bawiłeś, a wysokość rachunków zostawianych w restauracjach nie była dla Ciebie żadnym problemem. Od tego też mniej więcej czasu nie wiem, ile zarabiasz, ile wydajesz i nie znam numeru PIN Twojego konta. Powoli też krąg naszych znajomych zaczął się ogra­niczać do osób, które Ty zaakceptowałeś, dziwnym tra­fem byli to głównie Twoi znajomi lub ci spośród naszych wspólnych, którzy byli dobrymi kompanami do kieliszka. Ci, którzy nie akceptowali zbyt suto zakrapianych spot­kań, nagle zaczynali mieć tyle wad i tak Ci działać na ner­wy, że kontakty z nimi nie były podtrzymywane. Ja sama po latach odbudowałam moje więzi koleżeńskie z dużym trudem, ale są to tylko moi znajomi, nadal nie wspólni i nadal przez Ciebie nieakceptowani. Chyba zauważyłam, że Twoje picie zaczyna się wymy­kać spod kontroli, kiedy to np. cały zapas piwa kupowany na święta znikał w dniu zakupu, a Ty nie potrafiłeś prze­rwać, póki nie opróżniłeś wszystkich butelek. Potem dni bez kilku butelek piwa zdarzały się sporadycznie. Potem to już poszło, sam to pewnie już teraz wiesz jak szybko. Niestety, wraz ze wzrostem Twojej tolerancji na alkohol wzrastała też moja tolerancja na Twoje picie. Na początku robiłam Ci wymówki o każde późne przyjście do domu, o każde upicie się, były „ciche dni" po każdej awanturze, wyprowadzka do mamy po pierwszym uderzeniu. Potem zaczęłam obojętnieć. Chciałam tylko, żebyś W MIARĘ wcześnie wrócił, W MIARĘ trzeźwy, żeby awantura, zwy­kle nieunikniona (a pretekst zawsze miałeś), W MIARĘ szybko się skończyła. Przestałam też Cię szukać, chodzić do baru po Ciebie, choć wcześniej też robiłam to rzadko. Zresztą Ty i tak rzadko chciałeś ze mną wychodzić, a uczu­cie upokorzenia, kiedy stałam o 2 w nocy przed barem pełnym pijaków i rozchichotanych panienek i czekałam na Twoje wyjście, pozostanie niezatarte jeszcze długo. Nie mogło mi się tylko pomieścić w głowie, że idziesz do baru prosto z pracy, nawet nie zajrzawszy do domu, że siedzisz w nim w niedzielę, zamiast jeść z nami obiad, że możesz tam wysiedzieć nawet 12 godzin, że przez kilka dni z rzędu nawet nie zamieniłeś z nami jednego słowa, NIC DLA CIEBIE NIE ZNACZYLIŚMY, ANI MY, ANI NA­SZE PROBLEMY. Najbardziej bolała mnie moja bezsilność. W pracy by­łam doceniana, w wychowaniu dzieci same powody do du­my, sympatia znajomych, koleżanek, a tu porażka na całej linii, choć powinno być po problemie, bo zawodowo po­magam innym. I ta moja łatwowierność! Chyba chciałam Ci wierzyć, kiedy z przekonaniem obiecywałeś, że „od ju­tra.", że „tylko do sklepu po papierosy", że „w tym roku na Mazurach...". Kiedy dodatkowo zaczęły się problemy z moją mamą (owszem, pomagałeś mi, gotowałeś czasem obiady), miewałam somatyczne objawy świadczące o stre­sie, w jakim żyłam. Wchodząc po schodach do mieszka­nia mamy, nie wiedziałam, co tam zastanę. Miałam ucisk w żołądku, kołatanie serca, nierzadko rozwolnienie, to samo zaczęłam odczuwać, kiedy zbliżałam się do nasze­go domu. Zaczęłam mieć kłopoty ze snem, koncentracją, a moje uczucia, emocje stały się „płaskie". Wstydziłam się za Ciebie przed sąsiadami, kiedy pijany, nierzadko zanie­czyszczony wracałeś do domu, a przez okna słychać było Twoje krzyki. Nie mogłam nic zaplanować, bo nigdy nie wiedziałam, czy mogę na Ciebie liczyć, czy nas nie zawie­dziesz, tak jak kiedyś syna, którego miałeś zawieźć na studniówkę. Zaczęłam Ci życzyć, abyś poważnie zachoro­wał, bo wydawało mi się, że jedynie choroba zmusi Cię do rzucenia picia. Nadal mieliśmy wspólne sprawy, wspólne wyjazdy, bo przecież zdarzały Ci się dłuższe lub krótsze (coraz częściej) okresy niepicia, w których życie rodzinne się odradzało, ale pewnego dnia, wracając z pracy, znowu widziałam Twój samochód przed domem, a Ciebie nie by­ło. Te momenty dobijały mnie najbardziej, bardziej nawet niż awantury, wyrzucanie bigosu przez okno, całonocne urządzanie prania z obowiązkowym, cogodzinnym wcho­dzeniem do pokoju, gdzie usiłowałam spać, zapalaniem światła i wieszaniem prania na balkonie. W te dni, kiedy wracałeś do picia, ja byłam jak sparaliżowana, potrafiłam przesiedzieć/przeleżeć bez ruchu na tapczanie cały wieczór niezdolna do jakiegokolwiek działania. Kilka lat temu prowadziłam zapiski - bo trudno to na­zwać dziennikiem - z Twojego picia. Robiłam to, nie ukry­wam, z myślą o wykorzystaniu podczas sprawy rozwodo­wej. Jest tego zaledwie kilka kartek, bo potem po prostu stało się to zbyt schematycznie, każdy zapis był podobny do poprzedniego. A kiedy teraz wyciągnęłam ten zeszyt, kilka zapisów aż się prosi, żeby je zacytować: „Sobota - został nad Zalewem, nie wrócił na noc (nie spałam do 4 rano) - tłumaczył się, że nie miał odwozu i spał na łódce (nawet nie zadzwonił), wrócił o 8 rano, zjadł śniadanie i o 9 razem z W. pojechał z powrotem nad Zalew, rzekomo oddać śpiwór". „Niedziela - syn, wracając z zajęć, chciał go zabrać, ale dał mu tylko kluczyki i syn wrócił sam (ojciec był już po­dobno mocno pijany). O 22 zadzwonił po syna, a kiedy ten pojechał nad Zalew, okazało się, że miał tylko zawieźć ojca i jego towarzystwo 200 m dalej (nawet syna nie przepro­sił). Wrócił o 23 pijaniusieńki, zasnął przy stole, musieli­śmy go kłaść do łóżka". „Kolejny dzień - prosto z pracy do baru". „Nasze urodziny - nie pił, przepraszał (...)". „Wtorek - (.) wrócił wieczorem i kiedy podczas wy­miany zdań rzuciłam, że to już nie jest jego dom (bo on go nie traktuje jak dom), kazał synowi przynieść z piwnicy na­miot, wyciągnął śpiwór i obrażony chciał iść spać do lasu (czemu tam?). Pijany jest coraz bardziej nieobliczalny". „Środa - jestem chora, z domu dzwoniłam do niego do pracy, żeby wracając, kupił mi jakieś lekarstwa. Kupił, ale nawet nie chciało mu się przynieść ich do domu - zostawił samochód i poszedł prosto do baru". „Czwartek - umówiliśmy się, że pojedziemy dziś na groby, oczywiście nie ma go. O 16 dzwoni z pracy, ale słyszę, że ju ż jest pijany, więc jedziemy z synem sami, choć jeszcze mam temperaturę. Kiedy po powrocie wyrzucam mu, że kolejny raz nas zawiódł, wpada we wściekłość i ma pretensje do mnie. Syn staje w mojej obronie i pierwszy raz uczestniczy w naszych rozmowach (.). Sytuacja jest poważna, pierwszy raz pada słowo «separacja». Mąż zadaje mi cios poniżej pasa, twierdząc, że wszystko to moja wina, «bo sześć stosunków w roku go nie satysfakcjonuje». Syn musi tego wszystkiego wysłuchiwać". Na koniec mam prośbę: zamknij oczy i wyobraź sobie, że stoję przed Tobą, a Ty walisz mnie pięścią w twarz tak mocno, że wpadam tyłem do wanny, odkręcasz zimną wo­dę i lejesz mnie z prysznica - długo, bo przecież nie umiem się wydostać. Ja płaczę, a Ty lejesz. Potrafisz to zobaczyć na trzeźwo? *** .Pierwszy kontakt z alkoholem miałem w wieku 18 lat. Uczyłem się w technikum. Czteroosobową paczką po­jechaliśmy pod namiot na Mazury. Tam obchodziłem tzw. osiemnastkę. Pierwsza żubrówka w moim młodzieńczym wieku, kilka piw i niewiele brakowało, a wypadłbym z ło­dzi, która na szczęście była zakotwiczona przy brzegu. W czasie edukacji miały miejsce pierwsze prywatki. Pie­niędzy nie było zbyt wiele. Codziennie dostawałem od ma­my kieszonkowe na słodkie bułki itp. Oszczędzałem na ich zakupie, by móc odłożyć parę groszy na kolejną prywatkę. Były one bardzo skromne, jak na tamte czasy przystało. Kawa, paluszki i kilka butelek zwykłego wina. W zasadzie nie chodziło o picie, a przede wszystkim o tańce, muzykę i podryw. W roku 1979 zdałem maturę, wypiliśmy po kilka piw i nasze drogi się rozeszły. Pracę zacząłem w „Ursusie" w Warszawie. Mieszkałem na stancji, którą zresztą opłacał zakład pracy. Nie piłem. Wkrótce otrzymałem powołanie do wojska. Był rok 1980. Szkółka podoficerska trwała 6 miesięcy. Ze stopniem kaprala wylądowałem w Jarosławiu. Stan wojenny to ciężkie czasy i ciężko było zdobyć cokolwiek, nie wyłączając alkoholu. Ten pojawiał się tylko wtedy, gdy bywałem na urlopie. Po zakończeniu służby powróciłem do dawnej firmy. Tym razem zamieszkałem w hotelu pracowniczym. Różni ludzie, różne charaktery. Okazji do wypicia było mnóstwo. Codziennie ktoś miał ochotę na kielicha. W pokoju wraz ze mną mieszkał pe­wien góral, który kiedyś powiedział mi: „Pamiętaj, Rysiek, że jeżeli jest potężna ulewa, to krople spłyną po skalistych głazach i nie pozostawią na nich śladu, ponieważ ulewa zazwyczaj nie trwa w nieskończoność. Jeżeli natomiast kropla po kropli będzie drążyć skałę, to w końcu wyżłobi w niej otwór". Dostosowałem się do tej zasady, była ona przez pewien czas moją dewizą. Sądziłem, że jeżeli mam iść na jedno lub dwa piwa, to wolałem siedzieć w pokoju, w moim mniemaniu była to tylko strata pieniędzy, brak szumu w głowie (a przecież pijąc, o to mi chodziło). Na­tomiast kiedy szykowała się impreza, w której alkoholu miało być pod dostatkiem, chętnie do niej dołączałem. Wrócę na chwilę do momentu, w którym kończyłem służbę wojskową. Będąc na przepustce (po cywilne ciuchy), poznałem moją obecną żonę. W rok po wyjściu z wojska wzięliśmy ślub. Układało się nam bardzo dobrze. Dostali­śmy mieszkanie. Potrzebowaliśmy pieniędzy na umeblo­wanie. Pracowałem w państwowym zakładzie i zarabiałem do­brze. Któregoś dnia zjawił się gość, który zaproponował mi pracę u siebie, w zakładzie prywatnym. Pensja miała być o 50% wyższa i była. Po rozmowie z żoną doszliśmy do wniosku, że trzeba wykorzystać nadarzającą się oka­zję. W tym okresie mój kontakt z alkoholem ograniczał się do imprez typu imieniny lub urodziny. Po przyjściu do nowej firmy wszystko zaczęło się zmieniać. Pracowałem dłużej, ale pieniędzy również miałem znacznie więcej. Były lata 80. O alkohol było ciężko. Kończyliśmy pracę o 16. O tej godzinie nie można było kupić już alkoholu w żadnym barze, a tym bardziej w sklepie. Braliśmy tary­fę i jeździliśmy po restauracjach, w których można było jeszcze coś wypić. Pieniędzy mi nie brakowało. Miała je żona, miałem je również ja. W każdy weekend szef zapra­szał nas na obiad do drogich restauracji i zakrapialiśmy go drogimi trunkami. Były dancingi, a więc tańce, muzy­ka na życzenie (oczywiście za odpowiednią zapłatą). Takie rozrywkowe życie zaczęło mi się podobać, zaczęło mnie wciągać. Bywały dni, w których nie wracałem do domu na noc, tłumacząc się przed żoną, że była awaria w pracy itp. Do dzisiaj nie wiem, czy wierzyła, jeżeli tak, to chyba tylko początkowo. Moje picie tłumaczyłem sobie tym, że dobrze zarabiam, żona ma wystarczająco dużo pieniędzy, ciężko pracuję, więc mogę się rozerwać i zabawić. W roku 1984 urodziła nam się pierwsza córka, a w roku 1986 druga. W międzyczasie wyjechałem do pracy w Czechosłowacji. Kiedy zobaczyłem, że tu można kupić piwo nawet w pracy, doznałem szoku. Dla mnie to był raj. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę się uzależnić od piwa. Czesi traktowali je jak każdy inny napój. Codziennie wypijałem ich kilka, a czasami kilkanaście. Po dwóch latach wróciłem do Pol­ski i już bez piwa żyć nie umiałem. Żona zauważyła, że dzieje się ze mną coś niedobrego, wysłała mnie na kurs prawa jazdy, kupiliśmy samochód. Ona i ja wierzyliśmy, że będzie on w pewien sposób hamulcem w moim piciu. 1 był, tyle tylko, że nie do końca. Zmieniłem pracę. Jeź­dziłem do pracy trzeźwy, pracowałem trzeźwy, po pracy podjeżdżałem pod dom, parkowałem i pierwsze kroki kie­rowałem do sklepu, żeby kupić piwo lub dwa. To stało się ju ż tradycją, normą. Nawet wtedy, gdy nie miałem na nie ochoty, szedłem je kupić. Dzisiaj wiem, że choroba alko­holowa rozwijała się w zastraszającym tempie. Zmieniłem auto na nowe z salonu. Żona prowadziła sklep spożywczy. Dowoziłem towar. Pracowałem w swojej firmie. Czas mia­łem wypełniony, czasem go nawet brakowało, ale zawsze znalazłem odrobinę na alkohol. Mniej lub więcej, ale był. To były lata, w których dominowała praca. Miałem ten komfort, że dziećmi opiekowała się moja teściowa, którą zawsze będę wspominał i innym dawał za wzór. To ona gotowała, prała, sprzątała, odprowadzała córki do szkoły, prowadziła do kościoła, uczyła dobroci i szlachetności. Zastępowała w pewnym sensie ojca, który dla nich nie miał czasu. To była kobieta, która (nie licząc mojej mamy) widziała u mnie nie tylko wady, ale również zalety. Przyszedł czas, że firma zaczęła nieco gorzej prospe­rować. Pojawiły się pierwsze zwolnienia grupowe, ja „za­łapałem" się w drugiej turze. Dostałem odprawę. Od tej pory nie mogłem się odnaleźć. Pieniądze były na koncie, miałem dużo wolnego czasu. Codziennie wybierałem kil­kadziesiąt złotych z banku. Czasami więcej, w zależności od zapotrzebowania. Wystarczyło pół roku i konto było czyste. Znalazłem pracę poza miejscem zamieszkania. Fir­ma opłacała mi hotel. Po pracy kupowałem kilka piw, sia­dałem przed telewizorem, rozwiązywałem krzyżówki bądź też czytałem książki. Po dwóch latach powróciłem do do­mu. Z dnia na dzień dostałem pracę w Częstochowie. Za­robki były koszmarnie niskie, przestałem pić. Abstynencja moja trwała pół roku. Po rozmowie z żoną doszliśmy do wniosku, że muszę szukać pieniędzy w innych firmach. Znalazłem pracę koło Częstochowy. Trudno się aklimatyzuję. Pierwsze dni były trudne. Znajomi z pracy to była stara paczka - a ja nowy. Po pracy skręcali w boczną uliczkę, a ja maszerowałem na przystanek autobusowy. Po dwóch tygodniach wiedzia­łem, w czym rzecz. Wszyscy chodzili do sklepu na piwo i wódkę. Omawiany był przy okazji każdy kolejny dzień pracy. Było wesoło. Dołączyłem do towarzystwa. I już praktycznie nie było dnia, żebym nie wypił piwa. Po pi­wie niejednokrotnie była składka na wódkę. Żona wracała z pracy o 20, więc mogłem sobie pozwolić na wypicie jed­nego czy dwóch piw, nim otworzę drzwi do domu. Próbo­wałem coś ugotować, trochę posprzątać i z obawą czekać na jej powrót. Gdy byłem słaby, zmęczony, dzwoniłem do szefa po urlop. Zamiast wypoczynku serwowałem sobie kolejne piwa. Piwo i telewizor. I tak dzień po dniu. To był mój sposób na życie. Rozmowy na temat mojego picia przeprowadzone ze mną przez żonę i córki doprowadzały mnie do histerii. Miałem całkiem inne zdanie na ten temat. Nie chcąc go ciągnąć w nieskończoność, wychodziłem z domu na piwo i papierosa. Pomagało na chwilę. Kiedyś, gdy dzieci były małe, całą gromadką chodzili­śmy w niedzielę do kościoła. Czas biegnie szybko. Cór­ki dorosły. Każda z nich, włącznie z żoną, wybrała swoją mszę o określonej porze. Ja wybrałem poranną. Niedzie­lę miałem zaplanowaną perfekcyjnie. Wstawiałem rosół i wychodziłem do kościoła na mszę. Wdrożyłem w życie maksymę: co boskie - oddaj Bogu, a co cesarskie - cesarzowi. Ewangelia i kazanie w kościele, pozostałe pół godziny spędzałem przy piwie. Potem na­stępował powrót do domu. Zjadłem rosół tak szybko, jak tylko mogłem, żeby tylko nie było czuć oparów alkoholo­wych. Żona wychodziła do kościoła, a ja na kolejne piwo. Wyjeżdżała odwiedzić swoja matkę, a ja znów na kolejne piwo. Niedziela jak każda inna. Zamknięte koło. Kobiety, z którymi żyję pod jednym dachem, któregoś dnia miały mnie dosyć. Przydzielono mi kuratora. Nic so­bie z tego nie robiłem, miałem kilkudniowe przerwy w pi­ciu, ale potem czułem się tak silny, że byłem przekonany, iż problem alkoholowy nie dotyczy mojej osoby. Sądziłem, że są gorsi ode mnie. Stosunki na linii ja - córki oraz ja - żona zdecydowanie się poprawiły. Mogłem sobie spokoj­nie wypić piwko. Sądziłem, że nic się nie stanie. A jednak się stało. Pociągło mnie. Przyszło wezwanie do sądu. Nie poszedłem. Poszła żona. Sąd zaocznie skierował mnie na leczenie w Parzymiechach. Teraz nie mogłem spać ani pracować. Wydawało się, że w każdej chwili ktoś z policji wejdzie do mojego domu albo, co gorsza, wyciągną mnie z firmy na oczach całej załogi i wepchną do radiowozu. To była męczarnia. Myślałem o jednym - kiedy mnie zawiozą na odwyk. Nawet już piwa nie wystarczały. Któregoś dnia podjąłem decyzję. Jadę. W podróży towarzyszyła mi żona. W marcu 2007 r. ukończyłem terapię. Czułem się świet­nie. Jestem „gościem" (takie miałem o sobie mniemanie). W dwa dni po powrocie do domu zjawiłem się w firmie i z nowymi nadziejami i siłami rzuciłem się wir pracy. Nikt w pracy nie wiedział, że byłem na terapii, nawet szef, któ­remu powiedziałem, że wyjeżdżam za granicę, aby trochę dorobić. Dzień po dniu musiałem odmawiać kolegom, któ­rzy starym zwyczajem po skończonej pracy szli na piwo i inne trunki. Wychodziłem wcześniej lub późnej, mówi­łem, że mam ważną sprawę do załatwienia itp. Któregoś dnia pod ich namową zdecydowałem, że z nimi pójdę. Za­mówiłem napój bezalkoholowy. Rozmowa się nie kleiła. Poszedłem sam na autobus. Chciałem zaznaczyć, że moja abstynencja trwała już siedem miesięcy. Następnego dnia poszedłem z nimi również, wziąłem piwo i było o wiele le­piej. A potem już poleciało. Któregoś dnia, a był to piątek po czwartkowym piciu, wstałem, jak co dzień, do pracy. Po drodze pomyślałem sobie, że wstąpię do sklepu i kupię piwo na lepsze samopoczucie. Po pierwszym było drugie. Doszedłem do wniosku, że jestem za słaby i do pracy się nie nadaję. Ten dzień odpuściłem. Następne również. Mia­łem pieniądze, więc piłem dalej. Któregoś dnia pojechałem do firmy po świadectwo pra­cy. Szefowi powiedziałem, że odchodzę z firmy ze względu na małe zarobki. Sądzę, że szef znał mój problem. Na boku powiedział mi, żebym doszedł do siebie i nieco się opano­wał. Wypłacił mi pozostałe należności i wypisał świadec­two na zasadzie porozumienia stron. Dostałem od szefa pieniądze, więc piłem dalej. Codziennie czekałem tylko na moment, kiedy żona wyjdzie do pracy. Wychodziłem za nią, tylko że moje drogi wiodły zupełnie gdzie indziej. Piłem mniej lub więcej, ale praktycznie codziennie. Uża­lałem się nad sobą, gdy byłem na rauszu, i nienawidziłem siebie w momentach trzeźwienia, zdawałem sobie sprawę, że zniszczyłem córkom dzieciństwo i wiek młodzieńczy. Nie potrafiłem im powiedzieć, że ciągle je kocham. Bałem się powiedzieć słowa „przepraszam", bo wiem, że tym sło­wem nie naprawię tylu przepitych lat. Żal mi było mojej żony, to dobra dziewczyna. Bardzo ją kocham, bardzo mi na niej zależy. Ślub z alkoholem, który wziąłem również bardzo dawno temu, był - jak się okazuje - trwalszy od tego kościelnego z żoną. Chciałbym odzyskać zaufanie moich dziewczyn. De­cyzję o terapii podjąłem w momencie, gdy mój organizm był skrajnie wyczerpany. Bezsenność, brak apetytu spo­wodowały, że bez picia słaniałem się na nogach, chociaż skłamałbym, gdybym powiedział, że walczyłem do końca. Któregoś dnia żona zaproponowała mi ośrodek w Gorzy­cach, który ktoś jej polecił. Jeszcze próbowałem sobie i jej wytłumaczyć, że sam wszystko doprowadzę do porządku, ale to były pijane nadzieje. Oczekując na termin przyjazdu do Gorzyc, jeszcze sobie popijałem, ale to moje picie koń­czyło się na dwóch, trzech piwach. Organizm miałem tak wyczerpany, że z trudem wcho­dziłem do domu. Problem alkoholowy mnie przerastał. Nadszedł dzień, w którym wraz z żoną jako towarzyszką podróży znalazłem się w ośrodku z nadziejami, że pomo­że mi wyjść z tego obłędu i pozwoli przeżyć kolejne lata w trzeźwości. Niecodziennik to autopamflet prywatny nie codziennie pisany, a „reszta świata” zawiera pojedyncze teksty o różnej tematyce. niedziela, 6 grudnia 2015 Alkoholizm i antyalkoholizm Rozsądek i tolerancja "Prowadziliśmy nadal, obrachunek moralny, z miejsca przyznając się do popełnianych błędów""Bycie rozsądnym, sprawiedliwym i tolerancyjnym to cel, nad którym muszę co dzień pracować"Codzienne Refleksje str343- Jak u mnie, przebiega praca nad tymi "rzeczami" i czy widzę u siebie efekty? Jestem nauczycielką języka polskiego oraz wychowawczynią w II Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku. Uwielbiam swoją pracę i młodzież. Pasjonuję się sztuką malarską, filmem oraz teatrem. Na moim blogu znajdziesz pomysły na lekcje języka polskiego i godzinę wychowawczą. Pokażę Wam również, jak pracuję z młodzieżą

„Piekło nie ma dna” – Bożena Snella-Mrozik„Pomysł tych rozmów wziął się z mojego przekonania, że alkoholizm kobiet jest specyficzny, bo kobiety są bardziej związane z rodziną, rodzą dzieci, inaczej przeżywają samotność. Są inne”*. Tej informacji nie znalazłem na okładce książki – na szczęście, bo zapewne bym po nią nie sięgnął, a nie sięgnąłbym, bo straciłaby dla mnie wszelką wiarygodność. Po lekturze dziesiątków książek na temat uzależnień, mam na ten temat inne zdanie. Książka składa się z dziewięciu rozmów z niepijącymi alkoholiczkami oraz wywiadu z psychiatrą, doktor Lubomirą Szawdyn. Historie alkoholiczek, choć ciekawe, są mroczne, ponure, jakoś brak w nich nadziei – mimo, że nie piją (kilka poddano psychoterapii odwykowej, inne przestały pić w zasadzie nie bardzo wiadomo w jaki sposób), czasem nawet kilka lat, czegoś w ich relacjach brakuje… może radości życia? Konwencja, którą przyjęła autorka pytań i inicjatorka rozmów (też alkoholiczka) polega na pokazaniu destrukcji osoby uzależnionej z marginalnym potraktowaniem rozwiązań problemu choć w kilku przypadkach kontrowersyjne, są wypowiedzi profesjonalistki, dr Szawdyn, choćby takie: „Kobiety wchodzą w uzależnienie powoli”**. „…my kobiety mamy niewolniczą naturę i jesteśmy wykorzystywane w różny sposób”***. „Uzależnienie alkoholowe, jeśli nie leczone, jest w stu procentach chorobą śmiertelną”****. -- * Bożena Snella-Mrozik, „Piekło nie ma dna”, wyd. Media Rodzina, s. 93. ** tamże, s. 227. *** tamże, s. 228. **** tamże, s. 231.

Niecodziennik to autopamflet prywatny nie codziennie pisany, a „reszta świata” zawiera pojedyncze teksty o różnej tematyce. poniedziałek, 11 sierpnia 2014 Alkoholizm mocno egzotyczny „Ile można wypić? Poradnik” – Klaus Dietze i Manfred SpickerPolskie wydanie tej książki powstało na bazie trzeciego niemieckiego wydania, poprawionego, uzupełnionego i zaktualizowanego. Na szczęście autorzy zdają sobie sprawę z nieustającego procesu zmian stanu wiedzy, świadomości, danych liczbowych itd. Książka adresowana jest do dwóch grup czytelników: osób, które piją alkohol w sposób niepokojący ich samych oraz osób bliskich komuś, kto pije w sposób problematyczny, może nawet z nowymi trendami, alkohol i nikotyna, o której też jest w książce mowa, traktowane są i nazywane narkotykami opisują niemieckie techniki, sposoby, metody, lecznictwo, definicje, organizacje, instytucje, koncepcje terapeutyczne itd., jednak wydaje się możliwe, że w najbliższych latach i w związku z przemianami w Polsce, następować będzie pewna… unifikacja. Najbardziej polskiego czytelnika zainteresować może prezentacja dwóch modeli leczenia alkoholizmu, tradycyjnego, wymagającego całkowitej abstynencji oraz podejścia alternatywnego, które zakłada możliwość nauczenia – przynajmniej niektórych alkoholików – picia umiarkowanego i kontrolowanego. Ciekawy, dla osób zainteresowanych tematem, może okazać się rozdział poświęcony rozlicznym formom samopomocy, z którymi osoby z problemem alkoholowym mogą spotkać się w Niemczech. Prezentowane są też w książce formy pomocy i samopomocy, na jakie mogą liczyć w Niemczech rodziny alkoholików. Współczesnym polskim realiom poświęcony został w książce jeden rozdział.
Niecodziennik to autopamflet prywatny nie codziennie pisany, a „reszta świata” zawiera pojedyncze teksty o różnej tematyce. poniedziałek, 23 kwietnia 2012 Alkoholizm po niemiecku
Jestem przykładem fiaska prewencji. I przykładem sukcesu człowieka, który pił i przestał. Wiktor Osiatyński i Zbigniew Hołdys rozmawiają o alkoholowym nałogu Zbigniew Hołdys: Jak długo pan nie pije? Wiktor Osiatyński: 29 lat i miesiąc. Zbigniew Hołdys: Ale dokładność. Wiktor Osiatyński: Pamiętam dzień dokładnie, bo to są moje trzeźwe urodziny. Zbigniew Hołdys: Pamięta pan, jak się pierwszy raz ostro upił? Wiktor Osiatyński: Pierwszy raz na wakacjach, miałem osiem lat, w 1953 roku w Orłowie. Zjedliśmy z bratem wszystkie wiśnie z wielkiego gąsiora, w którym gospodarze nastawili domowe wino. Upiłem się tymi wiśniami i porzygałem. Zbigniew Hołdys: To było podłe uczucie? Wiktor Osiatyński: To było uczucie dziwne, to nie było podłe. Byłem chory, ale to nie było takie uczucie, że... Zbigniew Hołdys: ... że nie chciał pan nigdy więcej? Wiktor Osiatyński: Mój brat miał takie uczucie. On źle znosił alkohol, podobnie jak Lech Wałęsa, co pewnie go uchroniło od kłopotów. Potem się kiedyś upiłem, mając 14 lat. Poszedłem na zawody lekkoatletyczne na Stadion Dziesięciolecia, spotkałem żołnierza na przepustce, poczęstował mnie bełtem, potem w bramie jeszcze jednego bełta wypiliśmy, przyszedłem do domu pijany. Potem, jak miałem 16-17 lat, w szkole imponowało mi, że sobie pijemy z kolegami ze starszych klas. Więc może to była taka kolejność, że najpierw się uzależniłem, a potem znalazłem lekarstwo na spleen czy lęk, a może odwrotnie. Do końca tego nie wiem. Zbigniew Hołdys: Kiedy ja publicznie przyznałem się w latach 80., że jestem uzależniony od alkoholu, było to przyjmowane z niesmakiem, sensacyjnie. Na szczęście usłyszałem o Lechu Falandyszu, o panu i kilku innych ludziach, którzy mieli odwagę powiedzieć, że alkohol jest częścią ich życia. I to dodało mi otuchy w tym wyznaniu. Przeczytałem pana nową książkę "Litacja", ciąg dalszy "Rehabu". Napisał pan Biblię dla ludzi, którzy znaleźli się pod wpływem uzależniającego boga. Wiktor Osiatyński: Mój ojciec mówił - szklanego boga. Zbigniew Hołdys: Piękne określenie. Pana książka trzyma w napięciu, wygrywa z opowieściami o gangsterach. Wiktor Osiatyński: No, to jestem tym bardzo zbudowany. Zbigniew Hołdys: Jak można zdiagnozować u siebie alkoholizm? Sam wypiłem kilka Pacyfików alkoholu, nie piję od 25 lat i wciąż spotykam ludzi, którzy na moje oko są alkoholikami. Ale oni sobie mówią: "mogę nie pić dwa dni" i to ich uspokaja. Wiktor Osiatyński: Kiedy przestałem pić, wydawało mi się, że wokół mnie prawie wszyscy, którzy piją, są alkoholikami. Z czasem przekonałem się, że mniej więcej 10 proc. ze wszystkich pijących to być może alkoholicy, w moim środowisku to jakieś 20 proc., w pana pewnie 30, bo to są środowiska szczególnie narażone na alkoholizm. Każdy alkoholik potrafi nie pić miesiąc, to nic nie znaczy. "Przysięga sierpniowa" jest bardzo fajna dla żniw, dla rodzin alkoholików, bo trochę odetchną, żniwa zrobią. Ale potem tak się upiją, że oślepną. Bo żaden alkoholik nie jest w stanie pić codziennie przez miesiąc tylko pięćdziesiątkę albo setkę. Coś się dzieje po pierwszym kieliszku i nagle człowiek rusza w tango. To jest test na alkoholika - spróbuj codziennie pić lampkę wina, nie więcej. Zbigniew Hołdys: Ludzie nie chcą robić takiego testu, bo uważają, że jeszcze nie są alkoholikami. Wiktor Osiatyński: Nasza kultura toleruje pijaństwo, to jest proste jak drut. Pijany jest częścią tego pejzażu. Za komuny, jak ktoś się upił, to inni za niego pracowali. I dzisiaj ci, co się uchlali, szczycą się opowieściami o tym, jak to było, ile było butelek na łeb. Bardzo trudno dostrzec coś, co można nazwać sygnałami ostrzegawczymi. Wokół ludzi pijących istnieje cała kultura, właściwie śmichy-chichy: "No, fantastyczny byłeś, aleś wczoraj jaja robił, aleś tamtemu dokopał", same pochwały. I nie ma jak złapać tego momentu, w którym już jest źle. Taki alkoholik, który jest na prawdziwym dnie, daje innym alibi w rodzaju: "Ja taki jak on nie jestem, jeszcze sobie jakoś radzę". Zbigniew Hołdys: Alkoholicy to mistrzowie świata w wyjaśnianiu sobie i otoczeniu, że nie są alkoholikami? Wiktor Osiatyński: Ja od razu mówię: "Co ty opowiadasz, spójrz w lustro, zobacz". Alkoholik okłamuje siebie i innych. Zbigniew Hołdys: I sprytnie manipuluje ludźmi zależnymi od niego. Wiktor Osiatyński: Dlatego otoczeniu potrzebne jest wsparcie: żonom, mężom, dzieciom. Są na świecie całe organizacje wspierające członków rodziny alkoholika. Ważne, żeby mówić, czym jest alkoholizm. W zagranicznych firmach są programy pomocy pracowniczej. W naszych firmach tego nie ma, bo polski pracodawca albo sam jest alkoholikiem, albo pijącego od razu wyrzuca. Zbigniew Hołdys: Mnie na przykład żaden lekarz nie zapytał, ile piję. Kiedy w końcu do jednego poszedłem i powiedziałem, że boję się, że chyba dużo piję, odpowiedział, że skoro mam taką samoświadomość, to sobie jakoś poradzę. Pan ma 67 lat, ja mam 60. Obaj sięgnęliśmy po alkohol, obaj się wywinęliśmy. Możemy teraz sobie tłumaczyć, że system był opresyjny albo nie wiem co. Ale prawda jest taka: co któryś człowiek ma naturalną skłonność, żeby sięgnąć po wódkę, bo chce sobie zamulić real. Wiktor Osiatyński: Każdy człowiek ma naturalną skłonność... Musimy leczyć tylko tych, którzy chcą się leczyć. Zbigniew Hołdys: No i tych, którzy czynią szkody innym. Wiktor Osiatyński: Tych nie powinniśmy leczyć przymusowo, tylko dać wybór. Jestem nauczycielem akademickim i uważam, że najlepszy nauczyciel ma na imię Gorący, na nazwisko Piec. Piec mnie nie potępia, tylko mówi: "Wiesz co, Wiktor, możesz mnie dotykać ile chcesz, ja to bardzo lubię, tylko będziesz miał bąble". Pan Piec daje mi wybór. I jeszcze jedno, mam teorię kelnera. Idę do restauracji, mogę się napić, najeść, tylko w końcu przychodzi kelner z rachunkiem. Otóż nikt inny nie powinien za mnie płacić tego rachunku. Powinienem sam płacić za swoje picie, zawsze. Zbigniew Hołdys: W "Rehabie" zrobił pan wyliczenia, ile to kosztuje. Wyszły ogromne sumy. Wiktor Osiatyński: Myślę, że każdy alkoholik ma doktorat z manipulacji i współuzależnienia innych na zasadzie: ja się napiję, a wy za mnie zapłacicie rachunek. Nie tylko za alkohol. Jest żona, która dzwoni do pracy, albo matka, że syn zachorował i nie przyjdzie. A on leży pijany. To są współpracownicy, którzy kryją, na szczęście teraz jest taka sytuacja na rynku, że mniej kryją niż kiedyś. Rolą mądrego terapeuty, pracodawcy czy sędziego jest powiedzieć: "Ty ponosisz konsekwencje swoich czynów i będziesz je ponosił osobiście, bo są związane z twoim trybem życia". Zbigniew Hołdys: I dajemy mu wybór. Wiktor Osiatyński: Tak. Jako alkoholika nie powinno mnie interesować pytanie: dlaczego, tylko pytania: czy za dużo piję, czy mi to przynosi pożytek, czy raczej szkodę, a jeżeli więcej szkody, to co ja mogę z tym zrobić. Zastanawianie się "dlaczego", szukanie winnego to są pytania dla IPN. Ja ten wewnętrzny IPN traktuję tak samo jak zewnętrzny - z lekceważeniem i niechęcią. Przyczyny mogą tkwić w zamierzchłej przeszłości, w dzieciństwie, a pamięć jest źródłem urazów. Sam musiałem sobie przypomnieć różne rzeczy, żeby pogodzić się z przeszłością. Zbigniew Hołdys: Pogodził się pan? Wiktor Osiatyński: Tak, całkowicie. Dokonałem różnych zabiegów z wybaczeniem różnym ludziom, do których miałem urazę, łącznie z wybaczeniem ojcu i pogodzeniem się z nim. I nagle zobaczyłem, że miałem fantastyczne dzieciństwo. Narzekałem na nie latami, a ono było naprawdę fantastyczne. Bo kiedy piłem, w moim interesie leżało, żeby wierzyć, że miałem złe. Szukałem powodu, dlaczego piję. Dzisiaj widzę, jak straszną krzywdę robią ludziom różnego rodzaju psychoterapie, które szukają przyczyn. Zbigniew Hołdys: Muszę panu powiedzieć, że ja o psychoterapiach źle nie myślę. Sam przeszedłem przez klinikę nerwic w 1976 r. Alkohol nie był powodem, miał pośredni związek. Miałem objawy nerwicy, zawroty głowy, napady lęku. Pobyt tam mnie jakoś ustawił. Pozwolił mi spojrzeć na siebie i stwierdzić: "To nie jest tak, że przebiegł pies, wkurwił mnie i dlatego teraz kopnę autobus". Wiktor Osiatyński: Tam panu pomogli pogmerać w sobie, zobaczyć, że pana coś wkurza, a innych nie, i co pan może z tym zrobić. Ja uważam, że co 10. osoba się uzależnia, nie wszyscy. Prawdopodobnie są to ludzie o innej wrażliwości, która w przypadku alkoholików jest drażliwością. To są ludzie, którzy mają nerwy na skórze, szukają leku i znajdują go dopiero w alkoholu lub narkotyku. Rzecz w tym, że ten lek wprowadza w ich życie drugą chorobę. Tym, którzy chcą, by ktoś im wskazał związek między problemami a nadużywaniem, można pomóc. Wie pan, że daję menelom dwa złote na piwo? Kiedyś nie dawałem. Zbigniew Hołdys: Ostatnio też daję. A jak to było z pana leczeniem na tej amerykańskiej farmie? Wiktor Osiatyński: To się nazywało Chit Chat Farms, ośrodek Caron Foundation. Zbigniew Hołdys: Trafił pan tam przypadkiem? Wiktor Osiatyński: Namówił mnie znajomy, który ze mną porozmawiał, kiedy byłem na dnie. Wtedy nikomu nie potrafiłem odmówić. Zbigniew Hołdys: Na szczęście. Wiktor Osiatyński: Poszedłem na to leczenie, racjonalizując, że idę, bo może powstanie z tego książka. Zbigniew Hołdys: Wyjaśnijmy czytelnikom: mówimy o 28-dniowym pobycie na zamkniętym terenie. Pan tam właściwie wystawia nagą duszę na ocenę innych ludzi. I prowadzi dziennik. Wiktor Osiatyński: Odwrotnie. Tam człowiek nie przychodzi nagi, tylko opancerzony. Zbigniew Hołdys: Tak, ale musi pan się stać nagi. Wiktor Osiatyński: Muszę się rozebrać, pierwsze 10 dni rozbierają z pancerza, cała społeczność, terapeuci. Są ludzie, którzy za Chiny nie pójdą na terapię grupową, a największe znaczenie w ruchu Anonimowych Alkoholików ma właśnie oddziaływanie grupy. Oni w grupie dzielą się siłą, doświadczeniem i to jest niesamowicie ważne. Teraz już rzadziej chodzę na mityngi AA, ale jest to najlepsza metoda trzeźwienia. AA jest niekontrowersyjne, jest przyjazne. Zbigniew Hołdys: Jak byłem w klinice nerwic, musiałem w obecności innych ludzi wykonywać polecenia, niekoniecznie miłe, i to stawia do pionu. Wiktor Osiatyński: Bo człowiek potrzebuje struktury, bez niej ponosi szkody. Ja tę strukturę teraz staram się zmniejszać, po 29 latach trzeźwości mogę sobie na to pozwolić. Zbigniew Hołdys: Co się stało, jak pan zajrzał do swoich zapisków po latach? Wiktor Osiatyński: Bałem się zajrzeć. Powrót do przeżyć sprzed czterdziestu paru lat wywoływał bolesne emocje, ale pisząc książkę, już tego tak bardzo nie przeżywałem. Byłem pogodzony. Łzy w oczach miałem tylko raz. Pisząc "Litację", poznawałem siebie jeszcze raz. W jednym rozdziale opisuję dwa lata w Kalifornii. Finansowo ciężki czas. Byłem z żoną, córką, nie mogłem sobie poradzić z emocjami, życiem. Kiedy na początku pracy nad książką czytałem te dzienniki, powiedziałem do żony: "To był bardzo trudny czas". A ona na to, że wcale tego tak nie pamięta, że to były fajne lata. A ja myślałem, że one też doznawały krzywd i cierpień. Później, kiedy to opisałem, powiedziałem żonie, że to były fantastyczne lata, tylko ja o tym nie wiedziałem. Dowiedziałem się, gdy o tym napisałem. Cała ta książka ma dla mnie takie znaczenie - że się pogodziłem. Nie wiem, co świat pomyśli, ale ja to dla siebie zrobiłem, podarowałem sobie własne życie. Zbigniew Hołdys: Ale pan jednak miał świadomość, że jest z panem źle, kiedy pan szedł na farmę. Wiktor Osiatyński: Widzę, że pan potrzebuje czegoś praktycznego dla czytelnika - co mam zrobić, żeby wiedzieć, czy jestem alkoholikiem? Powtarzam: postanowić sobie, że przez miesiąc będzie się pić tylko pięćdziesiątkę dziennie. Można też zrobić inaczej. Można spróbować sobie uczciwie odpowiedzieć na takie pytanie: czy zdarzyło mi się przynajmniej dwa razy w życiu, że powiedziałem sobie i żonie, że pójdziemy wieczorem do kina, a spotkałem po drodze Zbyszka, weszliśmy na jedno piwo i wypiłem jedno, drugie, piąte, zapomniałem o żonie, wróciłem uwalony o godzinie 23 i nie poszliśmy do kina. Otóż jeżeli mi się coś takiego zdarzyło dwa razy w życiu, to mogę mieć problem. Albo drugie pytanie: czy zdarzyło mi się, że powiedziałem sobie, że dzisiaj przy obiedzie wypiję tylko jedno piwo, bo później idziemy do rodziców, ale później wypiłem jeszcze jedno albo wódeczkę i już nie poszliśmy do rodziców. Jeżeli to się zdarzyło dwa razy w życiu, to powinienem się zastanowić. Zbigniew Hołdys: Konkret. W obu książkach przewija się wątek zmagań z wiarą. Pan w "Litacji" się przełamuje, zaczyna chodzić do kościoła, chociaż zdaje się, że nie jest pan osobą wierzącą. A teraz? Wiktor Osiatyński: Trudno mi o tym mówić, bo to będzie w trzeciej książce. Wierzę w siłę wyższą, Boga, jakkolwiek go rozumiem. Codziennie rano mówię "Ojcze nasz", zawsze dodaję "bądź wola Twoja, a nie moja". I o to chodzi. Boga potrzebuję, żeby pomógł mi odróżnić między tym, czego chcę, a czego potrzebuję. Ja bardzo wielu rzeczy chcę i właśnie Pan Bóg wtedy mówi: tego ci nie dam, bo ty tego nie potrzebujesz. Bardzo mi to pomogło w akceptowaniu, że czegoś mogę nie dostać. Dzisiaj uważam, że wiara jest potrzebna i trudno bez niej żyć, gdyż rozum wszystkiego nie załatwi. Nie wypełni tej pustki, tej czarnej dziury, która w nas jest. Ale ta wiara to nie jest Kościół. W Polsce Kościół jest instytucją władzy, nie wiary, jest daleki od ludzi i od duchowości. Zbigniew Hołdys: W obydwu książkach przewija się bardzo ważna osoba: Ewa. Bez względu na pański pojedynek z alkoholem ona cały czas jest w tle, jest jak azymut. Czy pani Ewa zajmowała się problemem uzależnień, zanim pana poznała? Wiktor Osiatyński: Ewa jest z wykształcenia historykiem sztuki i dziennikarką, nie zajmowała się uzależnieniami. Kiedy byliśmy w USA, poszła na psychologię, profesorowie posłali ją na mityng AA, zaintrygowało ją i zaczęła to studiować. Ja już byłem kilka lat trzeźwy, kiedy ona zdobyła tę specjalizację. I tym się zajęła. Starałem się, żeby tą książką nie skrzywdzić żony i córek. Wierzę, że się udało. Dałem starszej córce do przeczytania, żeby sprawdziła, czy nie robię krzywdy rodzinie. Przeczytała, na koniec ze łzami w oczach powiedziała, że nie robię. Zbigniew Hołdys: Nikt nie chce pana zaangażować, żeby pan usiadł nad jakimś programem, który pozwoliłby młodym ludziom w Polsce wywinąć się od alkoholu? Wiktor Osiatyński: Ja się nie nadaję do prewencji, jestem przykładem fiaska prewencji. Zbigniew Hołdys: Ale pan ma wiedzę, pan wie, na czym polega klęska... Wiktor Osiatyński: Próbowałem kiedyś młodemu człowiekowi, który się upijał bez przerwy, tłumaczyć to, po czym on mówi: "Wie pan co... Zbigniew Hołdys: ... skoczyć po flaszkę"? Wiktor Osiatyński: Nie. "Co pan mi tu pieprzy. Pił pan 21 lat, teraz jest pan profesorem, jeździ pan po świecie, uczy. Ja też bym chciał mieć takie życie". Dobrym przykładem do prewencji byłby alkoholik, który umarł na alkoholizm. Ale on już niczego nie powie. Ja jestem przykładem sukcesu człowieka, który pił i przestał. Zbigniew Hołdys: Ja z kolei jestem przykładem człowieka, który przeżył życie dosyć fantazyjnie i zaczynam dzień od ośmiu tabletek, jedną biorę w południe, dwie na noc. Dlatego, że kiedy byłem młody, nie uświadomiono mi wielu rzeczy. Albo nie dałem sobie uświadomić, na jedno wychodzi. Wiktor Osiatyński: Alkoholizm polega na tym, że nie nabywa się w młodości pewnych umiejętności życiowych. Szkoła przekazała mi wiedzę, zaciekawiła światem, a nie nauczyła umiejętności rozpoznawania własnych uczuć. To jest kłopot, z którym trzeba później sobie poradzić. Samemu, a jeszcze lepiej - i chyba łatwiej - w grupie." (źródło - Newsweek) Witam, redakcja Newsweek wyraża zgodę na zamieszczenie na stronie internetowej wywiadu Hołdysa z Osiatyńskim, pod warunkiem, że zostanie dołączony link do artykułu. Pozdrawiam, Magdalena Buczek, 19 czerwca 2012 Czy mityngi rocznicowe, organizowane przez grupy AA z okazji lat istnienia danej grupy, są tylko dla alkoholików? Image Credit: JAWIS Choć alkohol obecny jest na całym świecie, to jednak styl jego spożywania oraz ilości różnią się od siebie. Nie bez przyczyny powstały znane powszechnie stereotypy o alkoholowych osiągnięciach Słowian – w pewnych miejscach świata po prostu pije się więcej. Globalizacja sprawia jednak, że różne zwyczaje i style się mieszają, co dotyczy również spożycia alkoholu. I tutaj możemy wskazać grupę wielkich „przegranych”, którzy mimo chęci nie wygrają walki z europejskimi kolegami. Mowa tu o Azjatach oraz ich „słabych głowach”. Jak się okazuje, bezlitosna okazała się tu genetyka. Czym jest „ryżowa mutacja”, jak się objawia i dlaczego utrudnia rodowitym mieszkańcom Azji delektowanie się wysokoprocentowymi trunkami? “Asian flush” czyli Azjata wypije mniej Omawiane zjawisko jest znane i posiada nawet swoją angielską nazwę – „Asian flush”. Na czym polega? Występuje, gdy u osoby spożywającej alkohol cała skóra staje się zaczerwieniona lub nawet lekko opuchnięta[1]. Niestety, mało zachęcające efekty wizualne nie są często jedynymi skutkami ubocznymi spożycia, czasami niewielkiej ilości, alkoholu. Osoba pijąca zaczyna odczuwać także przyspieszone bicie serca, ból głowy oraz nudności[2]. Dlaczego tak się dzieje? Gdy człowiek spożywa alkohol, a jego umysł raduje się z rozluźniającego stanu upojenia to reszta organizmu wypełnia ustawowe obowiązki i podejmuje niełatwą walkę zneutralizowania toksycznego etanolu. Jak się to odbywa? Na pierwszą linię frontu wysuwany jest „dehydrogenaza alkoholowa” – enzym, który zmienia etanol w aldehyd octowy. Ten drugi jest jeszcze bardziej toksyczny (i odpowiedzialny za zjawisko zwane kacem), niemniej jednak organizm jest w stanie, z pomocą innego enzymu (dehydrogenazy aldehydu octowego) w następnych krokach, rozłożyć go do postaci bezpiecznego kwasu octowego[1]. Trzeźwiejemy, nasz organizm pozbywa się toksyn i żyjemy dalej. Jak się jednak okazuje, proces ten u Azjatów przebiega nieco inaczej niż u mieszkańców innych kontynentów. „Ryżowa mutacja”, czyli szybsze upojenie i mocniejszy kac Prawdopodobnie od 40% do 50% Azjatów reaguje na alkohol znacznie mocniej, niż chociażby Słowianie. Dzieje się tak dlatego, że powstająca w ich organizmach forma drugiego wspomnianego enzymu, dehydrogenazy-2 aldehydu (ALDH2) jest nieaktywna lub zdecydowanie mniej aktywna niż u europejskich kolegów[3]. W efekcie, w organizmie osoby pijącej nie dochodzi do szybkiego i prawidłowego rozłożenia aldehydu octowego w kwas octowy. Dość szybko daje to wspomniane wyżej objawy, czyli zaczerwienienie całego ciała i palpitację serca. Po prostu – organizm zostaje mocniej zatruty aldehydem octowym! Co jeszcze jest rezultatem nieaktywne formy enzymu ALDH2? Może nastąpić znacznie szybsze „upojenie alkoholowe” oraz mocniejszy kac. Czy zatem Azjata nie może wypić tyle samo, co Polak czy Rosjanin? Teoretycznie może, ale niesie to ze sobą ryzyko szybszego upojenie oraz znacznie bardziej nieprzyjemnego „odchorowywania” imprezy. Co ciekawe, trudności w spożywaniu alkoholu nie są jedynym rezultatem nieaktywnej postaci ALDH2. Jak wykazały badania, jego obecność zwiększa ryzyko zachorowania na nowotwory oraz zmniejsza skuteczność nitrogliceryny, którą stosuje się chociażby w leczeniu choroby wieńcowej[3]. Po co i dlaczego? Choć zjawisko „Asian flush” było znane od dawna, to długo szukano odpowiedzi na niezwykle nurtujące pytania o przyczynę i sens jego wystąpienia. Na prawdopodobne wyjaśnienie fenomenu miał trafić zespół naukowców z Chińskiej Akademii Nauk pod przewodnictwem Binga Su. Odkryli oni, że niewielka mutacja (polimorfizm) w genie kodującym dehydrogenazę aldehydową rozprzestrzeniała się pomiędzy grupami ludzi w sposób chronologicznie zgodny z rozprzestrzenianiem się umiejętności uprawy ryżu. A jak wiadomo – z różu również wyprodukować można napoje alkoholowe. Zdaniem naukowców, mutacja miała zapobiegać nadmiernemu spożyciu alkoholu przez ludzi uprawiających najbardziej znaną azjatycką roślinę[4]. Zwłaszcza, że reakcję Azjatów na spożycie alkoholu porównać można do alkoholików, którym w ramach leczenia wszyto esperal. Esperal ma za zadanie dostarczać właśnie nieprzyjemnych reakcji organizmu na alkohol i tym samym zmuszać do odstawienia trunków. Tak samo działa „ryżowa mutacja” i chyba się sprawdza, bo wśród przedstawicieli rasy żółtej odsetek osób uzależnionych od alkoholu jest stosunkowo niewielki w porównaniu z pozostałymi mieszkańcami globu. Czy jednak sami Azjaci cieszą się ze swojej genetyki? Chcesz złożyć zamówienie na alkohol? Skontaktuj się z nami, a przygotujemy dla Ciebie specjalną ofertę. [1] [2] [3] [4] Niecodziennik to autopamflet prywatny nie codziennie pisany, a „reszta świata” zawiera pojedyncze teksty o różnej tematyce. sobota, 18 sierpnia 2007 Znów alkoholizm
„Jak być niezniszczalną” – Ilona Felicjańska Książka w pełni zasługująca na miano… hm… eklektycznej. Jest w niej o genezie alkoholizmu, o mechanizmach wypierania, o powodach, dla których sięgamy po alkohol, o istocie uzależnienia, o rodzinnych uwikłaniach, o strachu i przemocy (warte uwagi), o Programie 12 Kroków AA, o fazach uzależnienia, o czynnikach sprzyjających zapadaniu na chorobę alkoholową, o mitach na ten temat alkoholu i picia, i wiele, wiele innych. Sporą część książki zajmują wypowiedzi różnej maści profesjonalistów, listy od czytelników bloga itp. Zdarzają się też osobiste komentarze, relacje, doświadczenia i przykłady autorki, ilustrujące prezentowane teorie psychoterapeutyczne. Książka pokazuje problem alkoholizmu dość powierzchownie, wiele tematów jest ledwie zarysowanych, ale też zapewne nie każdy czytelnik potrzebuje opracowania bardziej wnikliwego. Owszem, spodziewałem się nieco innych proporcji, to znaczy więcej spraw i zdarzeń osobistych, a mniej teorii wyniesionych z psychoterapii odwykowej, ale przecież moje oczekiwania, to tylko mój problem, nieprawdaż? Taka postawa wydaje się też zrozumiała w związku ze stosunkowo krótką abstynencją autorki. Po lekturze naprawdę wielu książek na temat alkoholizmu, z jednym stwierdzeniem Ilony Felicjańskiej niezupełnie się zgadzam: „Trzeźwienie polega na niepiciu”*. Wydaje mi się, że jednak na czymś więcej, ale… racji mieć nie muszę. -- * „Jak być niezniszczalną”, Ilona Felicjańska, Burda Publishing Polska, 2014, s. 32.

W 2010 roku koszt ekonomicznych konsekwencji nadużywania alkoholu został oceniony na 155,8 mln euro rocznie. Straty wynikające z uzależnienia od alkoholu to od 50 mld do 120 mld euro rocznie. Koszty społeczne wiążą się przede wszystkim ze zgonami (42,5 mld euro w 2010 roku), przestępczością (41,4 mld euro), ochroną zdrowia (27,7

Alkoholizm i reszta świata: Ból nałogu i chaos: ,,...wiemy że ból nałogu musiał poprzedzać trzeźwość; a później chaos emocjonalny poprzedzał pogodę ducha." Jeśli jeszcze godzinę temu zastanawiałem się, czy powinienem bardziej zaangażować się w realizowanie tych przeklętych 12 kroków, to teraz mam odpowiedź: nie jestem pierwszym i na pewno nie ostatnim pijakiem, który przestając chlać pomyślał, że najtrudniejsze mam już za sobą. Z okazji dnia nauczyciela życzę sobie więcej cierpliwości (słowo „pokora” ciągle nie może przejść mi przez gardło), spokoju i rozwagi, umiejętności słuchania z szacunkiem tego, co inni mają do powiedzenia. Może jeśli zrozumiem znaczenie Kroku X czegoś się może nauczę. Chaos emocjonalny. Przynajmniej wiem już jak się nazywa mój obecny stan ducha...

.